niedziela, 30 czerwca 2013

o tym, jak chciałam kupić altacet

Dwa miesiące temu wylądowałam na ziemi włoskiej. Kilka dni później wysiadłam z ciężarówki w Cieszynie, ale tamta podróż coś we mnie zmieniła. Na przykład skręciłam nogę. Wprawdzie skręcona noga nie przeszkadza w pisaniu, ale jakoś tak wpłynęła na mój stan pisemny. Tak więc podzielę się z blogiem tą historią, bo do tej pory mam wrażenie, że gdzieś w tle stała kamera i mnie nagrywali. Do Monty Pythona. To będziecie mogli na jutubach pisać, ze stare.
Jak już wspomniałam, wylądowałam sobie (a raczej wylądował pan pilot z taniej linii lotniczej) na ziemi włoskiej, dokładniej na rzymskim lotnisku Ciampino. Języka tambylców nie znam ni w ząb, czyli umiem się przywitać i powiedzieć słowo "śniadanie", bo wymawia się je kolacjone. I tyle. Wychodzę więc z budynku lotniska, słoneczna Italia wita mnie deszczem i zapadającym zmrokiem. Przynajmniej jest ciepło. Idę przez lotniskowy parking, schodząc z krawężnika widzę kratkę odpływową*, ale nie widzę, że jest bardzo śliska, a dookoła ma zniszczony asfalt. Już drugi raz tego wieczoru ląduję na włoskiej ziemi, tym razem mniej metaforycznie, a bardziej osobiście. Wstaję, noga boli jakby chciała mi coś powiedzieć, a w głowie wściekłość walczy z bezsilnością. Chwilę odpoczywam na wspomnianym krawężniku, walka w głowie przestaje mi zaciemniać myśli. No tak, oczywiście nie mam żadnego dowodu na to, że jestem ubezpieczona, altacet i bandaż elastyczny zostały w domu, bo przecież mogłabym sterroryzować obsługę samolotu tubą żelu i ostro zakończonymi "krokodylkami" do bandaża... Są środki przeciwbólowe (niech Bóg błogosławi wytwórców ketonalu) i słownik z rozmówkami. Damy radę.
Lekko przymroczona znajduję autobus, który jedzie do centrum miasta. Okazuje się, że czeka mnie zwiedzanie Rzymu "baj najt" z kostką większą od kolana. W zasadzie moja lewa noga poniżej kolana nieco rozszerza się przy łydce i taka już pozostaje, aż niespodziewanie kończy się stopą. Prawa wygląda, jakby była z innego zestawu. Wysiadam przy dworcu kolejowym, znajduję McDonald's, ale przypominam sobie, że to nie wifi tym razem może ukoić mój ból. W sumie dobrze, bo i tak nie działało, a przecież nie umiem powiedzieć, żeby włączyli. Chodzę (bardzo optymistycznie mówiąc) po Termini dalej, w porównaniu do polskich dworców jest trochę dziwnie - nigdzie nie czuć produktów końcowych ludzkiego systemu pokarmowego, a podłoga jest na tyle ogarnięta, że podróżni siedzą/śpią pod ścianami. I niekoniecznie wyglądają, jakby robili to codziennie od 30 lat. Znajduję aptekę. Chwila wahania i jednak wchodzę.
Apteka należy do tych częściowo samoobsługowych. Kuśtykam między półkami, dukając szyldy na górze regałów. Powiedziałabym, że przydaje się łacina i inne języki, ale się nie przydają, bo nie znajduję czegoś w rodzaju "z tej półki bierz produkty, kiedy masz wrażenie, że zaraz odpadnie ci kończyna albo sam rozważasz jej odjęcie". Biorę głęboki wdech (na ile noga pozwala) i nieśmiało staję przy ladzie ze słowniczkiem w ręku. Liczę na to, że we Włoszech farmaceuci są przynajmniej tak ogarnięci jak w Polsce i pomogą, kiedy poda się im objawy.
/dalsza część będzie symultanicznie tłumaczona przeze mnie na polski/
[czytam ze słowniczka] O-PUCH-LIZ-NA
[aptekarka patrzy na mnie, jakbym chciała z nią zagrać w grę słowną]
[czytam jeszcze raz, przy okazji pokazując i spoglądając w dół, czyli stronę nogi] O...PUCH...LIZ...NA
[aptekarka wygląda, jakby zajarzyła, wyciąga jakieś pudełko i macha mi nim przed oczami. Super. Teraz jeszcze tylko dowiedzieć się, ile moich ciężko zaoszczędzonych euro to kosztuje]
[przekartkowuję słownik na dział rozmówek "najbardziej i najczęściej przydatne zwroty" i czytam kolejne zdanie] Ile to kosztuje?
[aptekarka patrzy na mnie dziwnym wzrokiem. Trochę jak na idiotę, trochę jak na psychopatę, a trochę jak na niegroźnego uciekiniera z domu zdrowia psychicznego. Może jednak nieczęsto zdarzają jej się takie wizyty na głównym dworcu kolejowym w Rzymie]
[ja, podejrzewając spisek i węsząc coraz większe trudności, zaglądam do słownika jeszcze raz. Tak. Pomyliłam linijki. Zmęczoną po całym dniu pracy w święto panią w aptece zapytałam z bolesną miną "jak się masz?". Nie dziwię się, że nie chciała podjąć tej niezobowiązującej konwersacji. Może zaproponuję jej, żebyśmy przeszły na angielski.] Czy mówisz po angielsku?
[kiwa głową, że tak. Jest trochę zniechęcona. Może myśli, że tamto pytanie było tylko wstępem do konwersacji, która miała być bardziej zobowiązująca.]
Ile to kosztuje? [pytam tym razem w bliższym sobie języku, wracając do bezpiecznego tematu magicznego pudełka z zawartością leczniczą]
[aptekarka wydaje się zadowolona z powrotu do tematu i z akcentem, który moja anglistka z LO określała jako "najdżerjan inglisz" odpowiada] piętnaście euro
[no to mamy problem, myślę sobie. Na cały wyjazd (po problemach z ogarnięciem odpowiedniego biletu na dojazd do miasta) zostało mi 45 euro, nie powinnam wydawać 1/3 tego w aptece. Zwłaszcza przeliczając cenę tegoż magicznego środka na złotówki] 
a, to nie, dziękuję [odpowiadam w mieszance wszystkich znanych mi języków poza niemieckim, odwracam się na pięcie zdrowej nogi i powoli udaję się w kierunku wyjścia]
Aptekarka zaczyna coś za mną krzyczeć po włosku. To znaczy coś woła, a ja włoskiego nie znam, więc znów się odwracam i patrzę na nią jak mój pies, kiedy myśli, że podzielę się z nim kiełbasą. Ewentualnie jak student na egzaminie, kiedy wykładowca tłumaczy coś innemu zdającemu. Aptekarka wybiega zza lady, podchodzi do jednego z negatywnie ocenionych przeze mnie regałów, ściąga jakieś pudełeczko i, machając mi nim przed oczami, wraca za ladę. Kartonik wydaje mi się niewielki, ale dopowiadam sobie, że może to jakiś tańszy zamiennik altacetu w tabletkach, którym raczyła wszystkich chętnych pielęgniarka szkolna we wspominanym już LO. Ponieważ nie zdążyłam daleko odejść, w magiczny sposób staję znów przy ladzie. Aptekarka pokazuje mi już tylko spód pudełka, na którym napisano, że specyfik kosztuje 4.41 euro. No to biorę. Płacę, kłaniam się w pas, wychodzę. Staję na deszczowej ulicy i wpadam na genialny pomysł, żeby pudełku przyjrzeć się dokładniej. Realizuję pomysł. Czytam zgrabny zielony napis...

carbone vegetale.

Tu mogłaby zapaść kurtyna, ale w epilogu dopowiem, że nie wróciłam do apteki, bo nie byłam w stanie wyobrazić sobie swojej rozmowy z tą kobietą ponownie, a zwłaszcza własnej postawy roszczeniowej wobec kobiety, która miała nade mną przewagę w postaci znajomości miejscowego języka. A potem stwierdziłam, że w podróży zawsze węgiel może się przydać (na szczęście się nie przydał). Skończyło się na błogosławionym ketonalu w dużych ilościach i altacecie po po powrocie do domu.

*nie mam pojęcia, dlaczego kratką nazywa się coś, co nie ma kształtu kratki. Chodzi o to metalowe cudo, które sprawia że deszczówka nie stoi na ulicy.