wtorek, 6 sierpnia 2013

dziś pytanie, dziś odpowiedź

Miejscowy boszcz (bo ze względów akustycznych nie jest pro) ma chyba jakiś inny przekład Nowego Testamentu, jak się mówi u mnie na roku "przekład standard". Dziś w kazaniu stwierdził, że na pytanie "za kogo uważają Mnie tłumy" padła odpowiedź "za Mesjasza, Syna Bożego".
Fakt, odpowiedź padła. Choć nie do końca na to pytanie.

sobota, 20 lipca 2013

słoneczne okulary

Dziś dłużej, bo się od wtorku zbieram.

Widziałam jakiś czas temu obrazek z podpisem: A gdybyś jutro obudził się tylko z tym, za co dziś podziękowałeś Bogu?
Pierwsza myśl - przynajmniej byłoby jedzenia pod dostatkiem. A druga, już poważniejsza - jak to jest z tym naszym dziękowaniem, z dostrzeganiem tego wszystkiego, co mamy?
Łatwo sobie pomyśleć, że to wszystko nam się należy. Dach nad głową, ciepły prysznic, jedzenie... a także te sprawy niematerialne - rodzina (bo przecież często te trudniejsze i tak są dobrem), przyjaciele, powody do radości, lepsze lub gorsze zdrowie i... życie.

A coraz częściej widać i słychać wszechobecne narzekanie. Ja też, przyznaję, nie mam tu czystego konta, choć od kiedy zaczęłam na to zwracać uwagę dzięki pewnej rozmowie, to staram się go unikać. Na fejsbuku ostatnio moda na "czego nie powiedzą różne grupy społeczne" - na podstronie wrocławskiej nie znalazłam nic poza narzekaniem. Zimą chcemy ciepła, a po kilku dniach lata narzekamy, że jest za gorąco. Pociągi woziły ludzi jak sardynki, a kiedy PKP IC wprowadziło obowiązkowe miejscówki, to słychać że kombinują i utrudniają. W mieście narzekamy na hałas, na wsi na odległość... ZAWSZE COŚ.

A gdyby tak pewnego dnia obudzić się i ucieszyć jeszcze przed spojrzeniem w okno? Gdyby spróbować być miłym dla tej wrednej kasjerki na PKP albo pani w urzędzie (bo akurat panie z "mojego" dziekanatu są zupełnie niestereotypowe)? Gdyby patrzeć w przeszłość bez żalu, a w przyszłość z ufnością? Patrzeć na świat przez słoneczne, a nie przeciwsłoneczne okulary?

Trudne? Nie wiem. Chcę próbować codziennie. A Ty?

wtorek, 16 lipca 2013

turystyka religijna

Stoję pod kościołem, grzebię w plecaku, szukając telefonu. Podchodzi do mnie siostra zakonna.
[s] Przepraszam, bo ja bym chciała wrócić do Nazaretu... Którym tramwajem muszę pojechać?

Dużo bym dała, żeby zobaczyć wtedy swoją minę. Naprawdę przez moment zastanawiałam się, jak mogę jej pomóc w podróży do Ziemi Świętej. Chwilę nam zajęło, żeby zlokalizować miejsce, które miała na myśli, bo - jak się później okazało - o dom zakonny nazaretanek jej chodziło.

czwartek, 4 lipca 2013

o kobietach przy ołtarzu ciąg dalszy

Choć często (zwłaszcza ostatnio) czytam czytanie lub śpiewam psalm w trakcie mszy, jestem zdecydowanie przeciwna ministrantkom. To zadanie dla chłopaków i tyle. Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle.

A dzisiaj poszłam do parafii, w której dziewczyny służą. Pierwsze czytanie z Listu do Efezjan ma zdanie: "W Nim zespalana cała budowla rośnie na świętą w Panu świątynię".
Ministrantka (około 15-letnia chyba) przeczytała: "W Nim zespalana cała budowla rośnie na świętą panią świątynię".
Zrównanie płci w domu (Bożym) i w zagrodzie.

wtorek, 2 lipca 2013

dlaczego cieszę się, że nie mogę być księdzem

(poza tym, że nie chciałabym spowiadać. I źle wyglądam w albie)

[ja] aaaach...
[k.] co tak wzdychasz?
[ja] a bo sobie powiedziałam alternatywne kazanie na mszy. I jeszcze je przeżywam, bo dobre było. W sumie to do mnie trafiło.

A to "prawdziwe" przecież dobre było.

niedziela, 30 czerwca 2013

o tym, jak chciałam kupić altacet

Dwa miesiące temu wylądowałam na ziemi włoskiej. Kilka dni później wysiadłam z ciężarówki w Cieszynie, ale tamta podróż coś we mnie zmieniła. Na przykład skręciłam nogę. Wprawdzie skręcona noga nie przeszkadza w pisaniu, ale jakoś tak wpłynęła na mój stan pisemny. Tak więc podzielę się z blogiem tą historią, bo do tej pory mam wrażenie, że gdzieś w tle stała kamera i mnie nagrywali. Do Monty Pythona. To będziecie mogli na jutubach pisać, ze stare.
Jak już wspomniałam, wylądowałam sobie (a raczej wylądował pan pilot z taniej linii lotniczej) na ziemi włoskiej, dokładniej na rzymskim lotnisku Ciampino. Języka tambylców nie znam ni w ząb, czyli umiem się przywitać i powiedzieć słowo "śniadanie", bo wymawia się je kolacjone. I tyle. Wychodzę więc z budynku lotniska, słoneczna Italia wita mnie deszczem i zapadającym zmrokiem. Przynajmniej jest ciepło. Idę przez lotniskowy parking, schodząc z krawężnika widzę kratkę odpływową*, ale nie widzę, że jest bardzo śliska, a dookoła ma zniszczony asfalt. Już drugi raz tego wieczoru ląduję na włoskiej ziemi, tym razem mniej metaforycznie, a bardziej osobiście. Wstaję, noga boli jakby chciała mi coś powiedzieć, a w głowie wściekłość walczy z bezsilnością. Chwilę odpoczywam na wspomnianym krawężniku, walka w głowie przestaje mi zaciemniać myśli. No tak, oczywiście nie mam żadnego dowodu na to, że jestem ubezpieczona, altacet i bandaż elastyczny zostały w domu, bo przecież mogłabym sterroryzować obsługę samolotu tubą żelu i ostro zakończonymi "krokodylkami" do bandaża... Są środki przeciwbólowe (niech Bóg błogosławi wytwórców ketonalu) i słownik z rozmówkami. Damy radę.
Lekko przymroczona znajduję autobus, który jedzie do centrum miasta. Okazuje się, że czeka mnie zwiedzanie Rzymu "baj najt" z kostką większą od kolana. W zasadzie moja lewa noga poniżej kolana nieco rozszerza się przy łydce i taka już pozostaje, aż niespodziewanie kończy się stopą. Prawa wygląda, jakby była z innego zestawu. Wysiadam przy dworcu kolejowym, znajduję McDonald's, ale przypominam sobie, że to nie wifi tym razem może ukoić mój ból. W sumie dobrze, bo i tak nie działało, a przecież nie umiem powiedzieć, żeby włączyli. Chodzę (bardzo optymistycznie mówiąc) po Termini dalej, w porównaniu do polskich dworców jest trochę dziwnie - nigdzie nie czuć produktów końcowych ludzkiego systemu pokarmowego, a podłoga jest na tyle ogarnięta, że podróżni siedzą/śpią pod ścianami. I niekoniecznie wyglądają, jakby robili to codziennie od 30 lat. Znajduję aptekę. Chwila wahania i jednak wchodzę.
Apteka należy do tych częściowo samoobsługowych. Kuśtykam między półkami, dukając szyldy na górze regałów. Powiedziałabym, że przydaje się łacina i inne języki, ale się nie przydają, bo nie znajduję czegoś w rodzaju "z tej półki bierz produkty, kiedy masz wrażenie, że zaraz odpadnie ci kończyna albo sam rozważasz jej odjęcie". Biorę głęboki wdech (na ile noga pozwala) i nieśmiało staję przy ladzie ze słowniczkiem w ręku. Liczę na to, że we Włoszech farmaceuci są przynajmniej tak ogarnięci jak w Polsce i pomogą, kiedy poda się im objawy.
/dalsza część będzie symultanicznie tłumaczona przeze mnie na polski/
[czytam ze słowniczka] O-PUCH-LIZ-NA
[aptekarka patrzy na mnie, jakbym chciała z nią zagrać w grę słowną]
[czytam jeszcze raz, przy okazji pokazując i spoglądając w dół, czyli stronę nogi] O...PUCH...LIZ...NA
[aptekarka wygląda, jakby zajarzyła, wyciąga jakieś pudełko i macha mi nim przed oczami. Super. Teraz jeszcze tylko dowiedzieć się, ile moich ciężko zaoszczędzonych euro to kosztuje]
[przekartkowuję słownik na dział rozmówek "najbardziej i najczęściej przydatne zwroty" i czytam kolejne zdanie] Ile to kosztuje?
[aptekarka patrzy na mnie dziwnym wzrokiem. Trochę jak na idiotę, trochę jak na psychopatę, a trochę jak na niegroźnego uciekiniera z domu zdrowia psychicznego. Może jednak nieczęsto zdarzają jej się takie wizyty na głównym dworcu kolejowym w Rzymie]
[ja, podejrzewając spisek i węsząc coraz większe trudności, zaglądam do słownika jeszcze raz. Tak. Pomyliłam linijki. Zmęczoną po całym dniu pracy w święto panią w aptece zapytałam z bolesną miną "jak się masz?". Nie dziwię się, że nie chciała podjąć tej niezobowiązującej konwersacji. Może zaproponuję jej, żebyśmy przeszły na angielski.] Czy mówisz po angielsku?
[kiwa głową, że tak. Jest trochę zniechęcona. Może myśli, że tamto pytanie było tylko wstępem do konwersacji, która miała być bardziej zobowiązująca.]
Ile to kosztuje? [pytam tym razem w bliższym sobie języku, wracając do bezpiecznego tematu magicznego pudełka z zawartością leczniczą]
[aptekarka wydaje się zadowolona z powrotu do tematu i z akcentem, który moja anglistka z LO określała jako "najdżerjan inglisz" odpowiada] piętnaście euro
[no to mamy problem, myślę sobie. Na cały wyjazd (po problemach z ogarnięciem odpowiedniego biletu na dojazd do miasta) zostało mi 45 euro, nie powinnam wydawać 1/3 tego w aptece. Zwłaszcza przeliczając cenę tegoż magicznego środka na złotówki] 
a, to nie, dziękuję [odpowiadam w mieszance wszystkich znanych mi języków poza niemieckim, odwracam się na pięcie zdrowej nogi i powoli udaję się w kierunku wyjścia]
Aptekarka zaczyna coś za mną krzyczeć po włosku. To znaczy coś woła, a ja włoskiego nie znam, więc znów się odwracam i patrzę na nią jak mój pies, kiedy myśli, że podzielę się z nim kiełbasą. Ewentualnie jak student na egzaminie, kiedy wykładowca tłumaczy coś innemu zdającemu. Aptekarka wybiega zza lady, podchodzi do jednego z negatywnie ocenionych przeze mnie regałów, ściąga jakieś pudełeczko i, machając mi nim przed oczami, wraca za ladę. Kartonik wydaje mi się niewielki, ale dopowiadam sobie, że może to jakiś tańszy zamiennik altacetu w tabletkach, którym raczyła wszystkich chętnych pielęgniarka szkolna we wspominanym już LO. Ponieważ nie zdążyłam daleko odejść, w magiczny sposób staję znów przy ladzie. Aptekarka pokazuje mi już tylko spód pudełka, na którym napisano, że specyfik kosztuje 4.41 euro. No to biorę. Płacę, kłaniam się w pas, wychodzę. Staję na deszczowej ulicy i wpadam na genialny pomysł, żeby pudełku przyjrzeć się dokładniej. Realizuję pomysł. Czytam zgrabny zielony napis...

carbone vegetale.

Tu mogłaby zapaść kurtyna, ale w epilogu dopowiem, że nie wróciłam do apteki, bo nie byłam w stanie wyobrazić sobie swojej rozmowy z tą kobietą ponownie, a zwłaszcza własnej postawy roszczeniowej wobec kobiety, która miała nade mną przewagę w postaci znajomości miejscowego języka. A potem stwierdziłam, że w podróży zawsze węgiel może się przydać (na szczęście się nie przydał). Skończyło się na błogosławionym ketonalu w dużych ilościach i altacecie po po powrocie do domu.

*nie mam pojęcia, dlaczego kratką nazywa się coś, co nie ma kształtu kratki. Chodzi o to metalowe cudo, które sprawia że deszczówka nie stoi na ulicy.

piątek, 12 kwietnia 2013

z prądem!

Od pewnego czasu chadzam w niedzielę na bardzo wieczorną mszę, która zazwyczaj jest recytowana. Tak też było niemal tydzień temu, w dzień zwany w kościelnym slangu "Niedzielą w Oktawie Wielkanocy czyli Miłosierdzia Bożego". A skoro msza recytowana, to na początku antyfona. Internety mówią (bo pamięć milczy), że było zdanie z Pierwszego Listu św. Piotra: Jak niedawno narodzone niemowlęta, * pragnijcie duchowego niesfałszowanego mleka, * abyście dzięki niemu wzrastali ku zbawieniu. * Alleluja. Uderzyło mnie wręcz, że znaczna część ludzi w kościele odpowiedziała na te słowa, dodając jeszcze jedno alleluja. Nie wiem, na ile to była mechaniczna odpowiedź (pytanie tylko, gdzie wyćwiczona), a na ile rzeczywiste, radosne alleluja, wypływające, mniej lub bardziej świadomie, z radości ze Zmartwychwstania. Dość dodać, że przy kolejnych antyfonach ta odpowiedź też była, co więcej - zdarzyło mi się być w tym samym kościele na mszach w ciągu mijającego tygodnia - i to alleluja wciąż padało (oczywiście ciszej, proporcjonalnie do liczby wiernych).
Święta, święta i po świętach... Czy na pewno? Zmartwychwstanie jest takim "strzeleniem korków" w instalacji całego świata. Niby potem wszystko wraca do normy, niby dalej działa tak samo - bo przecież dalej grzeszymy - ale wiadomo, że już to długo nie pociągnie, zwłaszcza jeśli nie będziemy uważać. Moglibyśmy niby te duchowe bezpieczniki "zawatować", ale wtedy mamy niemal gwarancję, że wszystko się popali i może jeszcze większą tragedię spowoduje.
Dlatego dostajemy "pełnię łask paschalnych". Dlatego im częściej codzienność powtarza "alleluja", tym lepiej.

I jeszcze jedna migawka, z dzisiejszej mszy. Idę do Komunii - jakoś tak wyszło, że na końcu procesji. Podchodzę już do kapłana, przyklękam, wstaję, a on patrzy na mnie i mówi "nie ma" i pokazuje mi pustą patenę. No tak, normalne, chwilę poczekam i dostanę z innego sortu, to znaczy dużego kielicha, tzw. cyborium. Ale w czasie kiedy ojciec szedł do ołtarza i wracał - gonitwa myśli. Pierwsza - dobrze że kilka godzin wcześniej poszłam do spowiedzi - jestem przeciwnikiem szukania takich "znaków", ale jednak pewnie bym się z tym dźwigała przez jakiś czas. A potem? Mieliśmy dziś Ewangelię o rozmnożeniu chleba, wersję Marka analizowaliśmy rano na zajęciach. Wtedy zostały kosze ułomków, a dziś? Zabrakło? Nie! Dla jednej osoby, o ile ze strachu nie zwieje, jest przygotowany pełny kielich, aż z górką - choć wystarczy tylko jeden kawałek. Jezus oddaje się cały, nie ma potrzeb, których nie mógłby wypełnić. I to nawet dla jednego człowieczka.
Czymże jest człowiek, że o nim pamiętasz,
czym syn człowieczy, że troszczysz się o niego? (Psalm 8)

czwartek, 14 marca 2013

mamy go!

Upłynęła już doba, od kiedy na jeden z dwóch najsłynniejszych balkonów świata wyszedł kardynał protodiakon i ogłosił światu, że mamy papieża.
Moje pierwsze myśli? Z jednej strony - rzeczywiście gaudium magnum, radość wielka. Z drugiej - ta godzina między białym dymem a podaniem personaliów zdawała mi się wiecznością. Kto to będzie?
Piotr Kraśko w telewizji publicznej ogłosił, że na pewno kard. Scola z Mediolanu, a skoro tak, to przyjmie imię Ambroży. Na szczęście ani kardynałowie, ani elekt nie zapytali go o zdanie (choć Ambroży to całkiem wartościowy Ojciec Kościoła niewątpliwie).
Georgium Mariam - najpierw wielkie uff, bo w trakcie tego konklawe miałam raczej 114 faworytów i jednego, którego wyboru bardzo nie chciałam. Od razu potem - kto w takim razie? Raczej nie obiło mi się to imię o uszy (ani oczy)... Nazwisko elekta też mi nic nie powiedziało...
i wreszcie...
qui sibi nomen imposuit...
Franciscum
to była radość! Kiedy jeszcze się potwierdziło, że patronem i "powodem" jest św. Franciszek z Asyżu, a nie Franciszek Ksawery czy też żaden inny... Dało mi to poczucie, że jest to "mój" papież, że ta liczba mnoga w "habemus" jest uzasadniona, naturalna.
Swoją drogą, jeszcze po południu myślałam sobie o tych papieskich imionach, i choć typowałam raczej Piusa lub Pawła, miałam nadzieję na Innocentego i jakąś taką cichą, ledwie pełgającą, na Franciszka.

Cóż dziś? Dym opadł, fejsbuk wciąż szaleje (łącznie z wrzucaniem zdjęcia z Janem Pawłem II, kard. Ratzingerem i jeszcze jednym biskupem podobnym do ówczesnego ks. Bergogliego), a nam zostaje tylko czekanie na spotkanie i modlitwa. Na przykład taka, króciutka:

Święty nasz Ojcze Franciszku, módl się za Ojcem Świętym Franciszkiem i za nami wszystkimi. Amen.

czwartek, 28 lutego 2013

puste krzesło

17 dni temu... Szok i niedowierzanie. Zaraz potem podziw dla wielkości decyzji.

Dziś - msza churchingowa, akademicka, zaczęła się o 19:30. Chwilę po tajemnicy wiary spoglądam na zegarek. Jest 20:01. Ksiądz modli się: "zachowaj nas w łączności z naszym biskupem Marianem i całym duchowieństwem". I... jakiś taki smutek. Gość koło mnie aż chrząknął.

Benedykta XVI spotkałam trzy razy. Pierwszy w Krakowie, na Błoniach. Pamiętam, że wieczorne czuwanie papieża z młodymi było dla mnie jakieś... słabe? Dziś usprawiedliwiam się, że byłam jeszcze młoda i głupia, no i bardzo przyzwyczajona do papieskich przemówień po polsku (swoją drogą, nigdy niesłyszanych na żywo). Potem noc w zasadzie po drugiej stronie ulicy, bliżej niż większość hierarchów - na karimacie w krużgankach u franciszkanów. I drugi dzień, msza, tłum ludzi... Emocjonalnie pewnie niewiele lepiej, ale za to kazanie - a w zasadzie jedną myśl z kazania - zapamiętałam bardzo dobrze, często ją sobie później przypominałam. Tę o mocnym staniu na ziemi i wpatrywaniu się w niebo.
Drugi raz, dwa lata później. Światowe Dni Młodzieży w Sydney. Długo by pisać, trudno mi też coś rozdzielić, bo cały ten czas to pasmo przeżyć wartkich. Na pewno niesamowite doświadczenie jedności Kościoła zjednoczonego tam, gdzie jest papież. Właśnie w tej kolejności, choć my byliśmy tam wcześniej.
I Hiszpania, kolejne Światowe Dni Młodzieży. W moim odczuwaniu wszystkiego wręcz namacalna zmiana związana z przyjazdem papieża. Jeszcze dzień wcześniej - wkurzający chaos, tłum, zmęczenie. A od momentu oczekiwania na Benedykta XVI na ulicach Madrytu - wielka radość, znów poczucie jedności z tymi tysiącami ludzi z całego świata i jakiś dziwny spokój - "jak bardzo się nie znają ci, co mówią o Kościele w kryzysie wśród młodych - krzyczymy po hiszpańsku "Tutaj jest młodzież papieża" - jesteśmy razem, jesteśmy z nim". Na koniec całych ŚDM niezapomniane przeżycie z lotniska Cuatro Vientos. Ogromna burza, przemoczony papież, głęboka, niemal namacalna jedność. I uciszenie burzy.

Ktoś napisał na facebooku "w tych trudnych chwilach wszyscy jesteśmy sedewakantystami". Wszyscy patrzymy na stolicę Piotrową (sedes), która jest pusta (vacans). I o ile wierzę, że już niebawem kardynałowie wybiorą pełnoprawnego papieża, o tyle zgadzam się z tym, że chwile są trudne. I będą. Tym bardziej powinniśmy się modlić za kard. Józefa Ratzingera.

środa, 9 stycznia 2013

oikos



Nie dalej jak wczoraj jeden z wykładowców wspomniał nam o słowach, które wypowiedział XX-wieczny francuski teolog, Yves Congar: dziś nie powinniśmy pytać, „czy jesteś wierzący, czy niewierzący”, ale raczej „w jakiego Boga wierzysz lub w jakiego Boga nie wierzysz”  (cytat z pamięci). Kiedyś już mówił nam o tym jeden z duszpasterzy – może się okazać, że ktoś, komu wydaje się, że jest zaciekłym antychrześcijaninem, zupełnie mieści się w chrześcijańskiej doktrynie, odrzucając po prostu jedną z wielu karykatur Boga czy Jego fałszywych określeń.

Kiedy dziś wieczorem wracałam do domu, na przystanku zaczepiła mnie starsza kobieta. Zapytała, za ile minut odjeżdża jej tramwaj, a potem powiedziała (skoro jestem taka miła), że jest chrześcijanką, żebym czytała  Słowo Boże i będę szczęśliwa. I dalej:
[kobieta] bo ja właśnie wracam z chrześcijańskiego spotkania, tu, niedaleko...
[ja] o widzi pani, a ja właśnie wracam z mszy, z kościoła
[k] oonieee, ja też kiedyś byłam katoliczką, musisz to odrzucić, trzeba się modlić do żywego Boga, a nie do obrazów!
[ja] ależ ja się wcale do obrazów nie modlę, tylko do samego Boga... (...) obraz mi czasem pomaga...
[k, przerywając] nie-nie. Ja byłam katoliczką, modliłam się do obrazów i to było bałwochwalstwo...

Korciło mnie, żeby powiedzieć kobiecie, że w takim razie ona żadną katoliczką nie była. Że szukała Boga w innych wyznaniach, bo nie znała nauki Kościoła, w którym żyła. Że niepotrzebnie odchodziła od Kościoła i sakramentów, wystarczyło się wsłuchać w to, co miała. Nie powiedziałam – słyszałam już nadjeżdżający tramwaj, na który czekała. Na koniec jeszcze:
[k]może przyjdziesz do nas, do zielonoświątkowców? Uwierzysz i przyjmiesz chrzest i poznasz Ducha Świętego?
[ja] ależ my się znamy!

Nie wiem, jak długo ta kobieta żyła w Kościele. Być może przyjęła bierzmowanie. Tylko dlaczego Ducha Świętego poznała, jak twierdzi, dopiero po wystąpieniu z Kościoła?
Ja śmiem twierdzić, że On działa w Kościele. W sakramentach, w nauczaniu... pewnie. Ostatnio zaczyna mnie powoli fascynować takie działanie jak w Dziejach Apostolskich – z pewnymi fajerwerkami, ale przede wszystkim na bazie wiary. I świadomości tego, jak wielki Skarb mamy (Sam się dla nas zrodził) i że nie trzeba Go szukać gdziekolwiek indziej.