wtorek, 15 kwietnia 2014

show mass go on


Daaawno temu pisałam (tutaj) o "mszy rockowej". Kilka dni temu internetem (na krótko, mam nadzieję) zawładnął filmik z irlandzkim księdzem, który w trakcie mszy śpiewa piosenkę dla nowożeńców.
Nie rozumiem.
Nie rozumiem zachwytów.
To znaczy, bardzo mnie cieszy to, że ten człowiek umie śpiewać, że umie sensownie przerobić tekst znanego mu utworu, że jest na tyle odważny, że chce się tym dzielić z innymi. Dlaczego jednak robi to właśnie wtedy?
Msza święta nie jest własnością ani tego księdza, ani nowożeńców, ani nikogo z ludzi. Nie możemy robić z niej show, niezależnie od tego, jak piękne i wzruszające show miałoby to być. Niezmiernie irytuje mnie coś, co Szymon Hołownia nazwał liturgią uścisków, i czego świadkami bywamy chociażby w Wielki Czwartek - wykorzystywanie czasu po Komunii na (krótkie) akademie ku czci księży/solenizantów/biskupa/kogo tam jeszcze zamarzy się uhonorować. (W mojej parafii ostatnio się jakoś próbuje z tym wielkoczwartkowym zwyczajem walczyć, ku oburzeniu grup parafialnych zresztą.) Razi mnie stwierdzenie, że "chór upiększył mszę świętą", bo ona sama jest wydarzeniem, które jest piękne samo w sobie. Nasze dbanie o to, żeby celebracja była uroczysta i piękna jest obowiązkiem, bo Bogu się to po prostu należy. Bo to Bóg - Jezus realnie i materialnie przychodzący w Ciele i Krwi jest jej Celem i Ośrodkiem. Nie ksiądz czy schola. Jeden z internautów napisał, że "msza święta jest codziennie, a oni ślub biorą jeden raz w życiu". Podwójna nieprawda - Ofiara Chrystusa - którą uobecnia msza - wydarzyła się raz na zawsze, a małżeństwo tych dwojga zaczęło się tamtego dnia i będzie trwało codziennie.
Śpiewaliśmy kiedyś na ślubie pary, dla której znajomy skomponował utwór (o ile dobrze pamiętam, w zasadzie napisał melodię do jednego z psalmów). Zaśpiewaliśmy go przed mszą, narzeczeni po wysłuchaniu utworu wrócili do zakrystii, chwilę później rozpoczęła się msza. Można? Można.
Druga rzecz, która jest w tym wszystkim straszna, to komentarze internautów - wielu pisze, że to jest ksiądz, dla którego poszłoby na mszę, że wszyscy księża tak powinni robić, to może kościoły by nie pustoszały i tak dalej... Może zabrzmi to ostro, ale... Lepszy kościół z jednym wiernym, który przyszedł tam dla Pana Boga, niż świątynia pełna ludzi, którzy przyszli dla księdza. Ksiądz, który przyciąga ludzi do siebie, a nie do Chrystusa, powinien dobrze się zastanowić nad tym, co robi. Powiesz, że to okazja duszpasterska, że to przyciągnie tych ludzi drugi raz? Może i przyciągnie, ale na następnej mszy ksiądz już nie zaśpiewa, show nie będzie, nie ma po co wracać. Jeżeli już traktować mszę przy zawieraniu sakramentu małżeństwa jak okazję duszpasterską, to lepiej powiedzieć kazanie, które mimochodem coś wytłumaczy. Znów wracamy do punktu wyjścia - Kościół nie ma przyciągać księdzem, oprawą, fajerwerkami. Tylko Chrystusem. Ksiądz jest grzesznikiem (jak my wszyscy), oprawa zawiedzie, fajerwerki się skończą. Chrystus pozostaje.
Może wynika to z tego, że niewielu rozumie, po co przychodzi. Że katecheza dorosłych leży i już nawet nie kwiczy, bo jest martwa.
Nie ilość, a jakość.

4 komentarze:

  1. a moim zdaniem lepszy ksiądz, który potrafi wyjść do wiernych, niż ksiądz traktujący swoją misję "od dzwonka do dzwonka", odrąbać mszę i do widzenia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm... niby wszystko słusznie, a jakże niesłusznie :). A bo to przecież spotkanie z Bogiem, sakrament jakże Święty, dzień warty zapamiętania... Duszpasterz - kolega i adwokat przecież - pomaga uświetnić, uwyjątkowić, dopięknić... i cóż w tym złego? Wszak i świątynie piękne, a nie tylko podniebne być mają... Wszak szaty liturgiczne kolorowe i uroczyste można, a nie tylko drapiące habity...Wszak modlitwę można melodią i rymem uwznioślić, a nie tylko przy dosłowności i liturgicznej ścisłości pozostać. Jest czas na ciszę klęcznika i na radość niespodzianki. Cóż złego, że ludowość jakaś albo przychylność formalna w ścieżkach do "PanBucka" ludziom wielu okazuje się przydatna? Nie drwi przecież, nie znieważa, nie karykaturzy... To zupełnie nie to samo gdy coca-colowy krasnolud podaje się za świętego. Tutaj po prostu "księdzu się chce" przemawiać do ludzi takim słowem, jakiego posłuchają, wzruszą i w pamięć wryją. Mnie już nie denerwują swą naiwnością świątki przydrożne, strugane w lipie i barwione na olejno, kto wie - może są równie potrzebne jak chłodna romańska medytacja. :) http://www.youtube.com/watch?v=7fU59FeRg2A

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam wrażenie, że *zupełnie* nie przeczytałeś tego, co napisałam. Streszczenie: śpiewający ksiądz - tak, na liturgii - nie. Wyjaśnienie w poście powyżej.

      Usuń
  3. Do Anonimowego:
    Po pierwsze, zależy co rozumiemy przez "wyjście do ludzi" - jeśli będzie to np. porządnie przygotowane kazanie, w którym będzie słychać, że kaznodzieja szanuje tych, do których mówi i nie ma ich za idiotów, jeśli na przykład - w odpowiednich momentach - będzie się tymże wiernym tłumaczyć, o co w tym wszystkim chodzi - to ja też jestem za wychodzeniem do ludzi.
    Po drugie - o księżach, którzy "odwalają pańszczyznę" i przychodzą do pracy, a nie na mszę, wspominałam przedostatnio. O tu: http://plagwitzer.blogspot.com/2014/03/odezwa.html
    Po trzecie i chyba najważniejsze - nie rozumiem tego podziału: "albo ksiądz "wychodzi do ludzi", albo "odwala pańszczyznę". Jest najzupełniej fałszywy! Znam wielu księży, najróżniejszych - starych, młodych, zakonnych, diecezjalnych... Naprawdę, tylko nieliczni mogą być zaliczeni do jednej z tych dwóch kategorii - znakomita większość z jednej strony wie, z Kim obcuje, a z drugiej - otwiera Liturgię na ludzi nie mając przepisów i zasad tam, gdzie mieć ich nie powinna. Robią to, do czego są powołani i robią to zgodnie z zasadami. Tyle.

    OdpowiedzUsuń