niedziela, 16 marca 2014

gorzkie, gorzkie żale...

Bardzo lubię Gorzkie Żale. Jeśli godzi się tak powiedzieć, dodałabym, że to moje ulubione nabożeństwo (może to nieco dziwne hobby, ale cóż poradzić). Naprawdę, kiedy myślę o Wielkim Poście, od razu przypomina mi się o Gorzkich Żalach i metaforycznie zacieram ręce z tęsknoty. Jednak, jak większość rzeczy po tej stronie nieba, Gorzkie Żale mają swój słaby punkt. Kazanie pasyjne.
Tak, wiem, uogólniam i upraszczam. Ba! Sama wielokrotnie na dobre kazania pasyjne trafiałam, sporo takich, które można nazwać przeciętnymi też. Ale w tym roku coś nie mam szczęścia, a po dzisiejszym nosi mnie do tej pory.
Tydzień temu, w I niedzielę Wielkiego Postu, przyczyną słabości tego punktu było przede wszystkim to, że (jak w większości polskich kościołów) Gorzkie Żale odprawiane są godzinę przed mszą, a odśpiewanie pieśni zajmuje około pół godziny. Okazuje się wtedy, że coś z tymi wiernymi trzeba zrobić, bo uciekną... Więc serwuje im się półgodzinne kazanie. Problem polega na tym, że nie zawsze wiadomo, co można przez pół godziny mówić, co prowadzi do smutnej obserwacji, że ksiądz chciałby skończyć po 10-15 minutach, ludzie też by już chcieli, żeby skończył, ale zostaje jeszcze kwadrans, który... trzeba zagadać. Robią się z tego trochę opowieści dziwnej treści, a każde zdanie rozwija nowy wątek. Ksiądz się męczy, wierni się męczą, wszyscy się męczą... Po co?
Dzisiaj było gorzej. Długość nie była problemem - tu się parę minut opóźni wejście, tu się zaśpiewa dłużej pieśni towarzyszące, tu ucałowanie relikwii i chwila na oddech przed mszą... Dało się to ograć. Schody zaczęły się w samym kazaniu. Po pierwsze, było czytane z kartki, a więc automatycznie nie dało się go słuchać. Po drugie, można by mieć do niego kilka wysublimowanych zarzutów teologicznych, ale to już wyższa szkoła jazdy. Po trzecie - co mnie w sumie nieco rozbawiło - fragment o tym, że "a więc i ty, człowiecze, słuchając tego kazania zjednocz się z Męką Zbawiciela, współczuj cierpiącemu Chrystusowi" - rzeczywiście, poziom kazania ułatwiał takie odniesienia. Ale...
jak można głosić, że Bóg jest dawcą cierpienia?
No jak?

Gdzie jest cała teologia nieskończonej dobroci Boga, gdzie nauka o grzechu pierworodnym i jego konsekwencjach? Gdzie Jezus, który uzdrawiał, a więc odbierał cierpienie? Gdzie "nie chce Bóg śmierci grzesznika" (Ez 33,11), gdzie "przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy obciążeni i utrudzeni jesteście..." (Mt 11,28-30)?
Dziwimy się potem niewierzącym, że nie chcą uznać istnienia dobrego, kochającego Boga. Może oni spotykają tylko takich katolików, którym co tydzień wmawia się, że całe zło, które jest w ich życiu pochodzi od Boga, który w taki sposób chce ich czegoś nauczyć?
Nie, ani słowem nie wspomniano w tym kazaniu o "szatanie, który jest głównym sprawcą zła" (z przyrzeczeń chrzcielnych).

Jak tak można?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz