wtorek, 10 kwietnia 2012

pazybien

i chociaż wszystko poszło źle, 
przed Panem Panów stawię się
na ustach mając tylko "Alleluja"

Bardzo lubię ten utwór, zarówno oryginał Cohena, jak i polski przekład, wyśpiewywany pierwszy raz w moim życiu zdaje się przez katechetę, w mrokach głębokiego średniowiecza.
Tak sobie myślę, że ta końcówka dobrze współgra z chrześcijańskim życiem, które przecież nie zawsze jest jak wyjęte z hagiografii. W zasadzie prawie nigdy nie jest. Że przecież kolejny raz marnujemy Wielki Post, kolejny raz święta przebiegają pomiędzy jedzeniem a rodzinnymi spięciami, a samo Zmartwychwstanie, zamiast życiową rewolucją, staje się jeszcze jednym kościelnym wydarzeniem, może i emocjonalnie przeżytym, ale z daleka od głębi, od istoty życia.
Mimo tego wszystkiego Chrystus umarł i zmartwychwstał. Nie zważał na niezgodność moich planów poprawy z ich realizacją. Ufność to odwaga. Odwaga, by mając świadomość, że wiele spraw jest nie takich, jakie chcielibyśmy, żeby były, stanąć przed Nim. Z "Alleluja" na ustach. Wystarczy.

A Ojciec Franciszek? Oddał wszystko, niczego nie miał. Do końca uważał siebie za wielkiego grzesznika. Naznaczony świętymi znakami Bożej Męki, odszedł na spotkanie ze Zbawicielem tylko z pochwałą na ustach. Z pochwałą stworzenia, ale przede wszystkim pochwałą Stwórcy. Hallelu Jah, chwała Bogu.
Nie zostanę Franciszkiem. Daleko mi do tak wielkiej miłości do Miłości. Małym - wielkim, dostatecznym krokiem jest przynoszenie pokoju i dobra na dzień dobry. Więcej nie trzeba, nie można...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz