piątek, 2 maja 2014

na językach

Ważne wydarzenia w Kościele generują wysyp "watykanistów". Pamiętamy wielkie zaangażowanie mediów związane z ostatnimi dniami i śmiercią św. Jana Pawła II, wszystko się rozbudziło niewiele ponad rok temu, przy okazji ogłoszenia rezygnacji Benedykta XVI i przynajmniej przez jakiś czas po wyborze papieża Franciszka. "Ekspertem" mógł być każdy, kto w odpowiednim czasie stanął przed kamerami, kogo zagadnął dziennikarz. Przy okazji padało mnóstwo kwiatków, bzdur i uproszczeń. (Do dziś pamiętam komentarz, z którego wynikało, że czerwonego ornatu używa się tylko na biskupich mszach pogrzebowych.)
Ostatnie dni były bogate w wydarzenia kościelne, które mniej lub bardziej odnosiły się do rzeczywistości świeckiej. Najpierw Wielkanoc (z tłem w postaci zamieszania wokół ks. Lemańskiego i abpa Hosera), zaraz po niej kanonizacja dwóch papieży (w Polsce jednego jakby trochę bardziej), zaraz zacznie się "sezon komunijny". Wydaje się więc, że lukę trzeba zapełnić. I są dwa kity, które równie dobrze mogą posłużyć tak zalepianiu sakralnej luki, jak i - używając potocznego powiedzenia - wkręcaniu nieświadomych wiernych.
Mamy więc piątek. Większość Polaków spędza czas z rodziną i przyjaciółmi w ramach rozpoczętego wczoraj długiego weekendu. Część biskupów wyszła naprzeciw tym spotkaniom i udzieliła dyspensy od piątkowej wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych. Pewnie przeszłoby to bez większego echa, gdyby nie fakt, że stolica naszego (pięknego, acz zimnego) kraju położona jest w dwóch diecezjach, a dyspensa jest tylko w jednej z nich. Wyłania nam się obraz złego abpa Hosera, który swoim wiernym zabrania jeść mięsa, a ci, którzy się temu zakazowi nie podporządkują, skazani są na kary piekielne, poprzedzone - jeszcze za życia - długą i bolesną spowiedzią, obarczoną uciążliwą pokutą, najlepiej publiczną. Tych "złych" biskupów jest dużo więcej niż dobrych, bo dyspensa obowiązuje tylko w 10 diecezjach.
Czy dyspensowanie jest słuszne, to inny temat. Trochę szkoda, że biskupi (przynajmniej ci warszawscy, choć lepiej wszyscy) nie ustalili wspólnego stanowiska, ale cóż, nie mają takiego obowiązku. Oburzające jednak jest umacnianie sztucznych sporów, przedstawianie biskupów jako władców absolutnych o wyrafinowanych metodach zastraszania i upadlania wiernych, bez choćby krzty woli znajomości tematu. Nie czuję się uciśniona brakiem dekretu o dyspensie mojego arcybiskupa i nie kiełkuje we mnie pomysł zebrania znajomych i pikietowania pod kurią, względnie ostentacyjnego zjedzenia kiełbasy pod katedrą. Mam wrażenie, że większość moich znajomych katolików czuje podobnie, a ci, co są w diecezjach z dyspensą, skorzystają z niej albo i nie. Bez wielkiego szału i napowietrzania się, powiększanego zresztą przez grono oburzonych dyspensą, co przywodzi na myśl kilka stosownych cytatów biblijnych.
Druga ciekawostka - kard. Dziwisz w dniu wiadomych kanonizacji skończył 75 lat, a więc złożył wymaganą prawem rezygnację ze stanowiska biskupa diecezjalnego. Setnie mnie ubawiły nagłówki i artykuły w mediach, po których jak na dłoni widać, że "specjaliści" zupełnie nie mają pojęcia, o czym piszą. Podobnie komentujący. Przy okazji wylewa się na ks. kardynała i Kościół całe wiadra pomyj, ale do tego już zdążyłam się przyzwyczaić. Aury sensacji dodaje fakt, że rezygnacja nie musi być zatwierdzona (np. ze względu na zbliżające się Światowe Dni Młodzieży i spójność rządów), więc czekamy na decyzję papieża (a są na nią 3 miesiące). Jest sensacja, biznes się kręci.

Showbiznes wpaja nam zasadę "nieważne co mówią, byleby mówili". Kościół zawsze był przeciwko: - nieważne czy mówią, ważne by - jeśli mówią - mówili prawdę. Generowanie coraz wyższych obrotów poprzez budowanie sporów, nienawiści, przez nierzetelność może i jest niezłym chwytem marketingowym, ale jest niemoralne. Nauczali zresztą o tym papieże ostatnich czasów, począwszy od św. Jana XXIII, przez (jak tytułowały go media) "naszego papieża" św. Jana Pawła II, aż po - zdawałoby się - maskotkę mediów - papieża Franciszka. Ale cóż - to się nie sprzeda. Pędzimy więc jak bajkowy Król Julian "prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu".
Może więc dzisiaj warto się zatrzymać. Nad rybką :)

wtorek, 15 kwietnia 2014

show mass go on


Daaawno temu pisałam (tutaj) o "mszy rockowej". Kilka dni temu internetem (na krótko, mam nadzieję) zawładnął filmik z irlandzkim księdzem, który w trakcie mszy śpiewa piosenkę dla nowożeńców.
Nie rozumiem.
Nie rozumiem zachwytów.
To znaczy, bardzo mnie cieszy to, że ten człowiek umie śpiewać, że umie sensownie przerobić tekst znanego mu utworu, że jest na tyle odważny, że chce się tym dzielić z innymi. Dlaczego jednak robi to właśnie wtedy?
Msza święta nie jest własnością ani tego księdza, ani nowożeńców, ani nikogo z ludzi. Nie możemy robić z niej show, niezależnie od tego, jak piękne i wzruszające show miałoby to być. Niezmiernie irytuje mnie coś, co Szymon Hołownia nazwał liturgią uścisków, i czego świadkami bywamy chociażby w Wielki Czwartek - wykorzystywanie czasu po Komunii na (krótkie) akademie ku czci księży/solenizantów/biskupa/kogo tam jeszcze zamarzy się uhonorować. (W mojej parafii ostatnio się jakoś próbuje z tym wielkoczwartkowym zwyczajem walczyć, ku oburzeniu grup parafialnych zresztą.) Razi mnie stwierdzenie, że "chór upiększył mszę świętą", bo ona sama jest wydarzeniem, które jest piękne samo w sobie. Nasze dbanie o to, żeby celebracja była uroczysta i piękna jest obowiązkiem, bo Bogu się to po prostu należy. Bo to Bóg - Jezus realnie i materialnie przychodzący w Ciele i Krwi jest jej Celem i Ośrodkiem. Nie ksiądz czy schola. Jeden z internautów napisał, że "msza święta jest codziennie, a oni ślub biorą jeden raz w życiu". Podwójna nieprawda - Ofiara Chrystusa - którą uobecnia msza - wydarzyła się raz na zawsze, a małżeństwo tych dwojga zaczęło się tamtego dnia i będzie trwało codziennie.
Śpiewaliśmy kiedyś na ślubie pary, dla której znajomy skomponował utwór (o ile dobrze pamiętam, w zasadzie napisał melodię do jednego z psalmów). Zaśpiewaliśmy go przed mszą, narzeczeni po wysłuchaniu utworu wrócili do zakrystii, chwilę później rozpoczęła się msza. Można? Można.
Druga rzecz, która jest w tym wszystkim straszna, to komentarze internautów - wielu pisze, że to jest ksiądz, dla którego poszłoby na mszę, że wszyscy księża tak powinni robić, to może kościoły by nie pustoszały i tak dalej... Może zabrzmi to ostro, ale... Lepszy kościół z jednym wiernym, który przyszedł tam dla Pana Boga, niż świątynia pełna ludzi, którzy przyszli dla księdza. Ksiądz, który przyciąga ludzi do siebie, a nie do Chrystusa, powinien dobrze się zastanowić nad tym, co robi. Powiesz, że to okazja duszpasterska, że to przyciągnie tych ludzi drugi raz? Może i przyciągnie, ale na następnej mszy ksiądz już nie zaśpiewa, show nie będzie, nie ma po co wracać. Jeżeli już traktować mszę przy zawieraniu sakramentu małżeństwa jak okazję duszpasterską, to lepiej powiedzieć kazanie, które mimochodem coś wytłumaczy. Znów wracamy do punktu wyjścia - Kościół nie ma przyciągać księdzem, oprawą, fajerwerkami. Tylko Chrystusem. Ksiądz jest grzesznikiem (jak my wszyscy), oprawa zawiedzie, fajerwerki się skończą. Chrystus pozostaje.
Może wynika to z tego, że niewielu rozumie, po co przychodzi. Że katecheza dorosłych leży i już nawet nie kwiczy, bo jest martwa.
Nie ilość, a jakość.

niedziela, 16 marca 2014

gorzkie, gorzkie żale...

Bardzo lubię Gorzkie Żale. Jeśli godzi się tak powiedzieć, dodałabym, że to moje ulubione nabożeństwo (może to nieco dziwne hobby, ale cóż poradzić). Naprawdę, kiedy myślę o Wielkim Poście, od razu przypomina mi się o Gorzkich Żalach i metaforycznie zacieram ręce z tęsknoty. Jednak, jak większość rzeczy po tej stronie nieba, Gorzkie Żale mają swój słaby punkt. Kazanie pasyjne.
Tak, wiem, uogólniam i upraszczam. Ba! Sama wielokrotnie na dobre kazania pasyjne trafiałam, sporo takich, które można nazwać przeciętnymi też. Ale w tym roku coś nie mam szczęścia, a po dzisiejszym nosi mnie do tej pory.
Tydzień temu, w I niedzielę Wielkiego Postu, przyczyną słabości tego punktu było przede wszystkim to, że (jak w większości polskich kościołów) Gorzkie Żale odprawiane są godzinę przed mszą, a odśpiewanie pieśni zajmuje około pół godziny. Okazuje się wtedy, że coś z tymi wiernymi trzeba zrobić, bo uciekną... Więc serwuje im się półgodzinne kazanie. Problem polega na tym, że nie zawsze wiadomo, co można przez pół godziny mówić, co prowadzi do smutnej obserwacji, że ksiądz chciałby skończyć po 10-15 minutach, ludzie też by już chcieli, żeby skończył, ale zostaje jeszcze kwadrans, który... trzeba zagadać. Robią się z tego trochę opowieści dziwnej treści, a każde zdanie rozwija nowy wątek. Ksiądz się męczy, wierni się męczą, wszyscy się męczą... Po co?
Dzisiaj było gorzej. Długość nie była problemem - tu się parę minut opóźni wejście, tu się zaśpiewa dłużej pieśni towarzyszące, tu ucałowanie relikwii i chwila na oddech przed mszą... Dało się to ograć. Schody zaczęły się w samym kazaniu. Po pierwsze, było czytane z kartki, a więc automatycznie nie dało się go słuchać. Po drugie, można by mieć do niego kilka wysublimowanych zarzutów teologicznych, ale to już wyższa szkoła jazdy. Po trzecie - co mnie w sumie nieco rozbawiło - fragment o tym, że "a więc i ty, człowiecze, słuchając tego kazania zjednocz się z Męką Zbawiciela, współczuj cierpiącemu Chrystusowi" - rzeczywiście, poziom kazania ułatwiał takie odniesienia. Ale...
jak można głosić, że Bóg jest dawcą cierpienia?
No jak?

Gdzie jest cała teologia nieskończonej dobroci Boga, gdzie nauka o grzechu pierworodnym i jego konsekwencjach? Gdzie Jezus, który uzdrawiał, a więc odbierał cierpienie? Gdzie "nie chce Bóg śmierci grzesznika" (Ez 33,11), gdzie "przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy obciążeni i utrudzeni jesteście..." (Mt 11,28-30)?
Dziwimy się potem niewierzącym, że nie chcą uznać istnienia dobrego, kochającego Boga. Może oni spotykają tylko takich katolików, którym co tydzień wmawia się, że całe zło, które jest w ich życiu pochodzi od Boga, który w taki sposób chce ich czegoś nauczyć?
Nie, ani słowem nie wspomniano w tym kazaniu o "szatanie, który jest głównym sprawcą zła" (z przyrzeczeń chrzcielnych).

Jak tak można?

wtorek, 11 marca 2014

odezwa

W weekend byłam w Krakowie. Oprócz wielu rozmów z ludźmi, których bardzo lubię (a po co innego przyjeżdżać do Krakowa?), z oczywistych (dla mnie) powodów zwiedziłam kolejne wymiary sfery sakralnej tego miasta. Mówiąc w skrócie: poszłam na mszę do kościoła mariackiego. Więcej chyba tego nie zrobię.
Był sobotni wieczór, msza już niedzielna. Odprawiona na szybko, jak obowiązek do "odwalenia". No i bez kazania, za to z... hm. no właśnie. Czymś, co zostało przeczytane jako "Słowo pasterskie Metropolity Krakowskiego na Wielki Post 2014 roku", ale tym tekstem nie było. Było w zasadzie cytatem z tego listu.
Nie wiem sama, cieszyć się czy płakać - listów zamiast kazania nie znoszę, fanką ks. kardynała Dziwisza nie jestem, w dodatku cierpiałam na poważny deficyt snu i skrócenie tych mąk było mi na rękę. Z drugiej strony, dla jakiejś części wiernych była to jedyna niedzielna msza, a kazanie na rozpoczynający się Wielki Post zostało ograniczone do informacji o zbliżających się uroczystościach 650-lecia konsekracji katedry na Wawelu.
(Przypomina mi to historię, być może już tu wspominaną - znajomy zakonnik zaspał i przybiegł chwilę przed mszą, którą miał odprawiać, zobaczył, że na liście, który był do odczytania, są jakieś podkreślenia, więc przeczytał tylko zaznaczone fragmenty. Brzmiało mu to wprawdzie nieco nieskładnie, ale z listami KEP różnie bywa. Potem okazało się, że przeczytał fragmenty, które zdaniem jego współbrata spokojnie można było opuścić.)
Głęboko mnie smuci to, że niektórzy katolicy chodzą na mszę tylko po to, żeby "wypełnić obowiązek niedzielny". Boli to, jak mało wagi przywiązują do tego, co się tam wydarza.
Ale pogodzić się nie mogę z tym, że z podobnego założenia wychodzą księża. Roznosi mnie, kiedy widzę, jak ksiądz przychodzi na niedzielny występ, z założenia jak najkrótszy. Nie szanuje ani Boga, ani siebie, ani ludzi. Zwłaszcza, że kazanie na temat biblijnych czytań albo sensu postu wcale nie musi być długie.

Swoją drogą, odszukałam sobie ten list w sieci, bo rozbawiło mnie jedno zdanie i chciałam sobie przypomnieć jego dokładne brzmienie. Mianowicie:

Kościół potrzebuje oczyszczenia, ale jest naszym wspólnym dobrem. Kościół jest dla wszystkich. Nie niszczmy tego dobra w sposób bezmyślny. Te słowa kieruję do tych, którzy nas niejako „zawodowo” piętnują.
Myślę, że adresaci się zgodzą z ks. kardynałem. Lepiej niszczyć rozmyślnie, będzie bardziej efektywnie.
Teraz tylko się zastanawiam, czy ksiądz nieszanujący Eucharystii nie piętnuje Kościoła "zawodowo"? I  czy nie robi tego właśnie bezmyślnie?

piątek, 7 marca 2014

ale zbaw mnie od nienawiści

Usłyszałam kiedyś określenie: "darzyli się głęboką chrześcijańską nienawiścią". Nie pamiętam już kontekstu, jednak sam zwrot siadł w pamięci, bo (niestety) zdarza mi się go powtarzać.

Różnie to bywa, jesteśmy tylko ludźmi. Nawet jeżeli niektórzy z nas są proboszczami, sąsiadami, blogerami, internautami, członkami duszpasterstw, studentami... Wszyscy jesteśmy grzesznikami, proste.
Dlaczego jednak tak dużo w nas niechęci, zawiści, pychy... Zgorszenia podziału. W polskim katointernecie od Popielca walczą ze sobą dwa największe portale. Podział na modernistycznych nomowców i anachronicznych tradsów coraz bardziej się pogłębia, choć założę się o dyszkę, że 70% polskich dominicantes nie ma najmniejszego pojęcia że jest lemingowym nomowcem (i dopóki nie wejdzie na katolskie strony, to się nie dowie).
W styczniu mieliśmy Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan, w tym roku pod hasłem "Czyż Chrystus jest podzielony?", zaczerpniętym z Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian. Od pewnego czasu odnoszę wrażenie, że powinniśmy rozpocząć nieustającą nowennę pokutno-błagalną o jedność katolików.

Jestem wciąż poruszona faktem, o którym dowiedziałam się niedawno: że Rudolf Hoess, komendant obozu koncentracyjnego w Auschwitz, przed samą karą śmierci za zbrodnie przeciwko ludzkości, nawrócił się. Wrócił do Kościoła, wyspowiadał, przyjął Komunię Świętą. To bardzo mocno mi uświadamia, jak totalnie nieograniczone jest Boże Miłosierdzie, jak bardzo nie ma dla niego granic. Druga rzecz, nie mniej ważna i łącząca się w pewien sposób z tym, od czego zaczęłam: to, co zaczęło wzbudzać w nim skruchę, to fakt, że - kiedy w ramach procesu - był skierowany do polskich więzień, traktowano go tam jak człowieka. W jednych z ostatnich notatek wspomina nawet, że niektórzy z jego strażników to byli więźniowie, pokazali mu numery na przedramionach. I mimo tak wielkiego okrucieństwa, za jakie był odpowiedzialny, wciąż traktowano go jak człowieka - to było dla niego szokiem. Dla mnie to pewien heroizm miłości tych wszystkich, którzy mieli możliwość się zemścić. Chciałabym umieć tak kochać. Ta historia pokazuje przede wszystkim, że o. Maksymilian Kolbe miał rację - tylko miłość jest twórcza, tylko miłość ocala.

Dlaczego więc my wszyscy, w takich prostych, codziennych sytuacjach, nie umiemy kochać siebie nawzajem?

=== edytowane:
Jakiś czas temu rozmawiałam z koleżanką o zakonniku, który po święceniach diakonatu postanowił odejść, ale - jak się okazało - po jakimś czasie wrócił.
Dziś, w ramach "jeszcze tylko przeczytam całego fejsbuka i biorę się do roboty" i przeglądaniu tablic niektórych znajomych moich znajomych, trafiłam na zdjęcie i informację, że jakiś nieznany mi zupełnie człowiek "znów jest w klasztorze, znów w habicie". Na zdjęciu był człowiek tak radosny, że aż się wzruszyłam.

Pozostaje tylko prośba o modlitwę za bliskiego sercu X., który odszedł, ale chyba na razie na tyle, że jeszcze nie jest za późno.

środa, 5 marca 2014

czas na ascezę!

Odnoszę wrażenie, że jedną z przyczyn naszych problemów i poczucia nieszczęścia jest to, że nie umiemy zatrzymać się w okolicy złotego środka - mamy skłonności do przesady. Działamy albo na 200%, albo wcale. Może i czasem ma to swoje zalety, ale jednak nie zawsze.
Piszę o tym dlatego, że nieco szkoda mi ascezy.
No właśnie. Prawdopodobnie Twoje pierwsze skojarzenie mieści się jakoś w pobliżu biczowania, literacko nośnego św. Aleksego spod schodów, św. Szymona Słupnika, ewentualnie chodzenia w worze po ziemniakach, darcia włosów z głowy i żywienia się jedynie chlebem i wodą. Generalnie - powrót przynajmniej do głębokiego średniowiecza.
A przecież wcale tak być nie musi. Jasne, pożegnaliśmy się już dawno z podziałem na "dobrą duszę i złe ciało", ale mniej lub bardziej drobne praktyki ascetyczne są czymś bardzo cennym. Dlaczego? Po pierwsze, uczą wychodzenia z wygody, pokazują, że ona wcale nie musi być najważniejsza. Po drugie - uświadamiają, że do szczęścia potrzebujemy naprawdę niewiele. Po trzecie - ćwiczą ducha, a to cenna wartość, która może się przydać w obliczu nagłych spraw naprawdę ważnych. I po czwarte - last but not least - przez to wszystko zbliżają nas do Boga, do świętości.
Dlatego właśnie myślę sobie, że dobrze jest różne drobne ascezy i umartwienia praktykować. A rozpoczynający się Wielki Post sprzyja temu jak żaden inny czas. Myślę też, że warto się zastanowić i do tradycyjnych postanowień (które w znakomitym procencie przypadków opierają się na odrzuceniu alkoholu i/lub słodyczy) dorzucić coś nowego. Coś nowocześnie ascetycznego. Ja przejrzałam w tym celu troszkę internetów i sporo własnej głowy pod prysznicem i mam parę pomysłów - można skorzystać. Bo czy tak wielkim ciężarem jest na przykład:
- nie używać poduszki (albo pościeli w ogóle - koc lub śpiwór i ewentualnie coś twardego pod głowę wystarczą)
- brać prysznic trochę chłodniejszy niż komfortowy
- zrezygnować z windy i biegać po schodach
- przestać używać budzikowej drzemki - wstawać od razu, kiedy tylko zadzwoni
- nakładać na talerz mniej jedzenia, niż chcielibyśmy zjeść i rezygnować z dokładki
- oddać część swoich ubrań potrzebującym
- nie włączać telewizora czy komputera po kolacji
- zrezygnować z telefonowych aplikacji
- brać na siebie te domowe obowiązki, których się nie lubi
- zrezygnować z oglądania seriali?

Co więcej, jak kiedyś powiedziała pewna moja znajoma, "łatwiej jest nie jeść czekolady niż zrobić coś dobrego".  Może więc zastanów się nad małymi dobrymi rzeczami dla innych? Na przykład:
- codziennie pisać list, mejla, wiadomość albo dzwonić do kogoś, z kim mamy słabszy ostatnio kontakt (codziennie do kogoś innego) - na przykład z podziękowaniami za dobro, które otrzymaliśmy w tej relacji
- zostawiać w różnych miejscach karteczki samoprzylepne z pozytywnym przesłaniem
- codziennie robić coś dobrego dla współlokatorów/współpracowników
- codziennie modlić się za kogoś, kto potrzebuje tej modlitwy - może "adoptować" księdza czy misjonarza albo zrobić sobie kalendarz i uwzględnić w nim znajomych (za mało dni? módl się więcej!)
- codziennie robić zdjęcie czemuś dobremu, za co jesteś wdzięczny i zbierać te zdjęcia w widocznym miejscu (może fejsbukowym albumie?).

Wierzę, że masz jeszcze parę pomysłów. Jeśli chcesz, podziel się nimi w komentarzu - Wielki Post dopiero się zaczął, może zainspirujesz kogoś do drobnej ascezy?

niedziela, 2 marca 2014

VIII niedziela zwykła (A)

Czy może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu?
Zapomnieć. Odmówić istnienia. W głowie się nie mieści - nosić kogoś 9 miesięcy w brzuchu, a potem temu zaprzeczać. Wyobrażasz to sobie? Zobacz, Bóg jest ponad tą niewyobrażalną sytuacją. Nawet jeśli myślisz, że nic nie znaczysz, że zapomina. Nie zapomni, nie może.

W każdym czasie Jemu ufaj, narodzie.
Dzieje się dużo zła dookoła. Czasem aż strach się bać. Kiedy jednak wiem już, że On o mnie nie zapomniał, to wystarczy ufność. Z każdego zła może urodzić się dobro, wystarczy tylko dać mu szansę.

Niech ludzie uważają nas za sługi Chrystusa i za szafarzy tajemnic Bożych.
Czasami zapominamy, że Pismo Święte nie jest pisane tylko do księży czy zakonnic. Korynt to było trochę takie "Las Vegas I wieku". Słuchacze tego listu to (między innymi) byłe prostytutki i złodzieje. Szafarze tajemnic Bożych. A największą tajemnicą Boga jest jego Miłość. Czy wystarczająco jestem jej szafarzem?

Dosyć ma dzień swojej biedy.
Wróć do ufności. Sprawy materialne nie są najważniejsze, jakoś to będzie. Skup się na tym, żeby nauczyć się kochać, reszta przyjdzie sama. Pracę wykonuj z miłością, bo każdą się da. Do ludzi podchodź z miłością, choć to może być trudne. A reszta przyjdzie sama. I spokój materialny, i to, co niematerialne, a do życia niezbędne.