czwartek, 2 sierpnia 2012

Dzień 1 Wrocław - Trzebnica

No to poszliśmy. Optycznie (i chyba nie tylko) nas mniej, ale radośnie budziliśmy miasto. Już na obrzeżach pierwsi staczo-machacze, pierwsi dobrodzieje z jabłkami i kompotem. Godzinki - jak to się dzieje, że ten tekst się pamięta? Krótka konferencja o odpuście Porcjunkuli i już pierwszy postój, kawałek dalej niż dotychczas. Szybko minął drugi etap i doszliśmy na polową mszę w lesie. Tradycyjnie sen wygrał z kazaniem. Potem dwa kurzowe marsze wśród pól i pierwsza fascynacja tym, jakie szczęście może dać zwykła woda z plasterkiem cytryny. Pod koniec już się szuka tej asfaltowej drogi do Trzebnicy, którą nogi niosą same. U przewspaniałych boromeuszek prysznic jak zbawienie i kapuśniak jak poezja. Wskok do Jadwigi, kilka spotkań i rozmów, uwielbieniowy apel i lulu - tym razem na podłodze starego klasztoru. Walka się zaczęła.

2 komentarze:

  1. Życzę powodzenia i chyba trochę zazdroszczę tego "rzuć wszystko i idź".

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki :D
    a rzucić wszystko i iść wcale nie jest tak trudno, true story. Zwłaszcza jeśli nie ma się stałej pracy, w której to od kogoś innego zależy urlop.

    OdpowiedzUsuń