środa, 17 listopada 2010

jak rozpusta, to rozpusta!

Uff... 15 miesięcy, setki stron, dżyliardy literek.
Cykl W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta oznaczam jako przeczytany.
Polecam, choć nie każdemu.
Jeden z moich wykładowców skomentował wieść o tym, że skończył cykl słowem: znalazłem. Hm, można to rozpatrywać dwojako - z jednej strony jako teorię, że rzeczywiście zmarnował pół roku, z drugiej - tak, z Proustem można go odnaleźć.
To nie jest zwykła książka. Każdy, kto jest miłośnikiem konkretu i krótkich zdań się zawiedzie. Jeśli jesteś w stanie zaakceptować to, że bohater budzi się przez trzy strony albo przez 200 jest w teatrze, zapraszam do Prousta. Język też nie należy do najprostszych; mało tego - proustowskie zdania mogłyby spędzać sen z powiek niejednemu studentowi czy uczniowi zmuszonemu do narysowania wykresu przedstawiającego ich budowę, to misterna konstrukcja porównywalna z pajęczą siecią, niezliczona ilość nowych zdań składowych i oszczędzanie na wielkich literach i kropkach. No i świat przedstawiony - francuska socjeta, gmatwanina stosunków, zależności i niekończących się kolacji. Przy okazji - w okolicach 4. tomu okazuje się, że homoerotyzm był na porządku dziennym (i nocnym).
Ale nie to jest najważniejsze. Z każdym zagłębieniem się w tekst znajdujemy się jakby w innym świecie, pełnym życiowych rozważań głównego bohatera - narratora. Wybija się tu rozmyślanie o upływającym czasie z siódmego tomu, ale całość jest pełna uderzających myśl perełek.

Podsumowując: W poszukiwaniu straconego czasu to wyzwanie dla czytelnika. Warto je podjąć, bo pod maską trudności w komunikacji kryją się nieprzebrane skarby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz